wtorek, 6 września 2011

moja Ameryka...

pisane dawno, dawno temu...

...

 
1999
Moja podróż zaczęła się… w moich marzeniach, lekkich, wywołujących cichy uśmiech na twarzy, wydawałoby się zbyt wielkich… New York City… lot samolotem… hmm… mieć w ręku bilet lotniczy za zawrotną sumę $, być TAM…za granicą, granicą czego? Dla kogo?

2000

Wszystko już wiem, trzeba złożyć dokumenty, wypełnić po angielsku, odbyć interview, zapożyczyć się…  Ameryka, USA, lot samolotem… zdam egzaminy na początku czerwca, wiza, konsul, ubezpieczenie… Marzenia zbyt wielkie…nie, nie, to jeszcze… nie ten moment?
Zaraz… na Hiszpanię zdecydowałam się.. zdecydowałam się?:) teraz trudno jest mi odtworzyć swój tok myślowy z początku lipca tamtego roku, ale z pewnością nie był zbyt długi:) Czy to JA podjęłam tą decyzję? Czy tylko do niej dołączyłam? Nieee.. no przecież nawet dokładnie tego wszystkiego nie przemyślałam. Tak miało się stać, więc dlaczego miałam się bronić?
W sobotę ktoś podsunął pomysł zapewniając, że to sprawdzone miejsce, sprawdzony sposób, jednym słowem – jedziemy! Do następnego piątku kiwałam potwierdzająco głową, dając do zrozumienia najbliższej rodzinie, że owszem jadę, owszem do Hiszpanii, owszem stopem i zostanę tak długo, na ile starczy mi 200zł, które i tak przeznaczyłabym na wakacje – kiwałam do nich czy do siebie? To „się działo”, unosił mnie jakby wiatr, ten sam lekki, rozmarzony, który wywoływał na mojej twarzy znajomy uśmiech…
Do Hiszpanii dotarliśmy – wbrew rozsądkowi i poważnym wątpliwościom rodziny. Dotarliśmy w ciągu 3 dni, spotykając niesamowitych ludzi. Śpiąc w obcym samochodzie albo na parkingu gdzieś w południowej Francji. Wracaliśmy po 10 tygodniach, również stopem, przez Cannes i Monaco, z ogromnym, choć bardzo lekkim bagażem – cudownych doświadczeń i wspomnień.
A pierwszą osobą spotkaną na kolorowej ulicy Malgrat de Mar był Szymon, Simon, student, którego nigdy wcześniej nie widziałam na oczy:) Simon, który podszedł do mnie i krzyknął „Hej, ty jesteś z Akademii Ekonomicznej w Poznaniu!”

2001

Teraz nie miałam już wyjścia! Byłam gotowa, choć w takich chwilach człowiek chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Marzenia nie chcą być już dłużej marzeniami, i nie wiadomo w którym momencie… zaczynają się realizować. Jakby niechcący:) Jak magiczna mikstura, połączenie chęci, właściwego miejsca, właściwych osób i czasu. Ciekawe ile w tym jest tak naprawdę samej mnie?
Dziś wiem, że TO, to dokładnie jestem ja, ja sama, cała ja, we właściwym miejscu we właściwym czasie miałam spotkać dokładnie TE osoby. Marzenia zbyt wielkie i zbyt.. MOJE, by po nie NIE SIĘGNĄĆ.

Tak, pamiętam dokładnie jak poznawałam te miejsca w internecie i w każdym z nich próbowałam wyobrazić sobie siebie. Pokazywałam je mamie, dziadkowi, dokładnie opisywałam gdzie się znajdują. Wybraliśmy 15 resortów: parków narodowych i parków rozrywki w kolejności od najbardziej pożądanego miejsca pracy na wakacje. Najbardziej podobał mi się Lighthouse Inn… coś tam na wschodnim wybrzeżu z przepiękną latarnią morską i perfekcyjnie zielonymi trawnikami.
Cudownie było wybierać, samodzielnie decydować i już myślami „wpasowywać się” w tamten klimat. No, jeśli nie ten, to park z nr 2, może 3…4? 13?
nr 15 - Big Sky w Montanie, tam gdzie jest teraz Tomek…?
hmm…nieee, ta latarnia to moje miejsce:)
Za chwile okazuje się, że niecierpliwie czekam na telefon od Daniela – amerykańskiego pracodawcy, który ma potwierdzić moje zatrudnienie w.. Big Sky w Montanie. Drżącym głosem, po angielsku, po raz pierwszy zdaję sobie sprawę z tego, że to dotyczy mnie, że mam już bilet w ręku, piękny bilet lotniczy za zawrotną sumę ……$ z moim imieniem i nazwiskiem na pierwszej stronie, że polecę tam i zobaczę to wszystko, innych ludzi, inny kraj, przygarnę wszystko to blisko do siebie ramionami i odtąd będzie już tylko moje!
Za chwilę stoję na stacji kolejowej i żegnam się z zapłakaną mamą i Mateuszem. Wsiadam do pociągu i chyba nie wiem do końca, czy to się dzieje naprawdę. Jestem jak niemy obserwator. Po raz ósmy sprawdzam czy mam bilet i paszport i IAP 66… reszta nie jest konieczna do spełnienia marzeń.

3 lipca 2001 roku…lecę właśnie samolotem do Nowego Jorku…

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz