czwartek, 8 października 2015

New York City



Zapisane w 2001/2002

<Początek października 2001 roku. Miesiąc po zamachach jedenastego września.
Nie mogłam tego odpuścić. Ani odłożyć. Moje największe wówczas marzenie.
Nowy Jork.

Od tygodni planowałam z najdrobniejszymi szczegółami każdą spędzoną tam minutę. Ile ja się naszukałam jakiegokolwiek hotelu, na który byłoby mnie stać, przecież to Manhattan! Trafił się chyba najgorszy z możliwych. Po latach przeczytam w sieci, że jest wręcz niebezpieczny, ma półtorej gwiazdki, a jeśli w ogóle ujęty jest na hotelowych portalach, opinie o nim balansują pomiędzy "horrible" a "worst ever". Handel narkotykami, smród, brud i karaluchy. Cóż, jakimś cudem przeżyłam tam dwie noce. Ale ważniejsze wtedy było to, co robiłam, co widziałam, gdzie byłam od poranków aż do zmierzchu.

Nowy Jork miał być przystankiem w drodze powrotnej do domu, do Polski, po niecałych czterech miesiącach spędzonych w Montanie. Drogę do Montany pokonywałam autobusami Greyhound - nieziemskie przeżycie, dalekie od komfortu, aczkolwiek niezapomniane. Po angielsku powiedziałabym once-in-a-lifetime experience. Wiedzą to ci, którzy mieli przyjemność. Moja trwała trzy doby. Miałam wtedy dwadzieścia cztery lata. I wcale nie z tego powodu powrót zaplanowany był już samolotem.

Do Salt Lake City dojechała wynajętym Chrysler’em Concorde z trzema facetami. Samochód zajebisty, mały komputerek w środku pokazywał nawet ile w danej chwili auto pali, hmm.. no niekoniecznie były to ilości, jakie byśmy sobie życzyli. W dniu wyjazdu z Big Sky, ranczo zasypane było we wczesnym - nawet jak na tę część świata - śniegu. Nikt mi nie wmówi, że świeżego śniegu nie czuje się w powietrzu zaraz po przebudzeniu, zanim się go zobaczy... Tego dnia po prostu wiedziałam, że ziemia jest przykryta taką lekką kołderką, cichą, białą kołderką.
Widok - mimo wszystko - zaskakujący:) Bialo wszedzie! Normalnie jak w środku zimy. Chrysler z letnimi jeszcze oponami, panika u znajomych, jak my sobie poradzimy?! Daliśmy radę. Im dalej na południe, tym było lepiej. Najważniejsze było wydostać się z Montany. Trasa znana. Samochód – sama przyjemność. Lot o 11:50pm,  Jet Blue, z Salt Lake City Int. Airport do JFK Int. Airport.  Przede mna trzy dni w New York City!

JFK  już znane, walizki zostały w przechowalni za skandaliczną cenę $42 za dwie doby! Plecaki były nabrzmiałe od rzeczy, pamiątek i prezentów, musiały więc zostać na lotnisku. Nie wyobrażam sobie jak mogłabym poradzić sobie z nimi w podróży na Manhattan i z powrotem. Ja ich nawet nie mogłam unieść! Sam bagaż podręczny – na te 3 dni – ważył spokojnie z dziesięć kilogramów. Plus kamera i cowboy hat:)

Shuttle z Terminalu do stacji metra.

Linia A blue » Port Authority Bus Terminal 42nd Str.  »  Aladdin Inn Hotel na W 45th Str and 8 Ave

Kiedy wyłaniam się z podziemi metra – jestem w centrum Manhattan’u. I, choć nie są to pierwsze chwile w NYC, spędziłam tu przecież - pośpiesznie i nerwowo - noc na początku lipca, na campusie Columbia University, właściwie dopiero teraz rozpoczynam poznawanie wymarzonego miasta.



Hotel Aladdin Inn na rogu 8 Ave i W45 Str., blisko do metra, dosłownie w sercu Manhattan’u. Ten od karaluchów. Pamiętam jeszcze wnętrze, recepcja z dwuznaczną przewagą czerwieni, ciemne fotele i sofa. I pomalowany na bordowo żeberkowy kaloryfer. Klimat jak z „Miasteczka Twin Peaks”. Winda w głębi, jedziemy na szóste piętro, wąski korytarz, ciasna łazienka, ze śladami zbyt wielu użytkowników. Naprzeciw - mój pokój. A raczej mała klitka z closet’em (szafa wnękowa), pojedynczym łóżkiem i oknem, dokładnie takim, jakie sobie wcześniej wyobrażałam. Wąskie, z mocno zużytymi żaluzjami, nie domykające się, z widokiem na nic, czyli na ściany zbyt blisko stojących budynków. „Okno z odgłosami Manhattanu”, mój kontakt z miastem, cudowny hałas nocnego życia, działający jak uszczypnięcie, potwierdzenie, że właśnie tu jestem. Nocowałam na Manhattanie! Aż dziwne, że wtedy zasnęłam...

Najpierw prysznic i choć odrobina snu, lot z Salt Lake City trwał raptem 4 godziny, ale zabrał mi dwie strefy czasowe. Teraz zaczęłam to odczuwać. Niewyobrażalne wydaje się tak po prostu robić sobie drzemkę zaraz po przylocie do Nowego Jorku, ale to było silniejsze ode mnie. Za to druga część dnia była już drobiazgowo zaplanowana.

Zaprzyjaźnianie się z  NYC rozpoczęłam już dużo, dużo wcześniej, spędzałam całe godziny w internecie, więc na miejscu znałam już na pamięć wszelkie wskazówki, must-seen places i wszelkie ułatwienia dla turystów. NYC było dla mnie jak wyzwanie, które okazało się w ogóle nietrudne do ogarnięcia. Chciałam zobaczyć wszystkie znane mi z ekranu telewizora miejsca na Manhattanie. Nie sądziłam, że będzie to rzeczywiście możliwe w ciągu niespełna trzech dni. Faktycznie, nie udało się dotrzeć do Flatiron Building, do gmachu sądu, nie zdążyłam zapuścić się w głąb Brooklyn’u czy na północny kraniec Central Park. Ale i tak uważam, że zobaczyłam wiele w ciągu tak krótkiego czasu. Oczywiście późny wieczór i noc spędzałam grzecznie w hotelu, no ale przez trzy doby byłam mieszkanka Big Apple! Spełniało się moje największe wówczas marzenie. Żyłam mocno, intensywnie, wdychałam to wielkomiejskie spalinowe powietrze i chłonęłam każdą spędzona tam chwilę. Czułam się jak w swoim żywiole, poruszałam się po Manhattanie, jakby to była moja kolejna tam wizyta. Wiedziałam, z której stacji metra i linią jakiego koloru najszybciej dostanę się na południe, na wschód, do Central Parku, ile kosztuje bilet wstępu na szczyt Empire State Building, ile pięter pokonamy windą, z jaką predkością i że kiedy tam dotrzemy, będzie dokladnie po zmierzchu, więc uda nam się zobaczyć panoramę miasta nocą. NYC zawsze będzie mi pachniał białym HUGO BOSS WOMAN, zaczęłam go wtedy używać. Nigdy nie zapomnę śniadania w barze round the corner, wysokie stołki, niewybrednie wąski blat przy szybie…tak po prostu, przecież nie mieliśmy nic na śniadanie. Kto szykuje sobie kanapki w domu, gdy mieszka na Manhattanie?

Z mapą, małym przewodnikiem – czyli mną:) i aparatem fotograficznym (nie braliśmy kamery w obawie przed kradzieżą:)) – teraz oczywiście tego żałuję, ale same emocje z tym związane wspominam jako nieodłączny element tej podróży:)) – rozpoczynam big day in the big city.


Times Square – pierwszy cel, TEN Times Square, dokładnie TEN, prawdziwy, pełen ludzi, neonów, ruchomych reklam, indeksy giełdowe, czas w innych rejonach świata, ludzie kolorowi, pędzący, niewzruszeni, zajęci... gdzie ja byłam wcześniej?:) Na samym środku placu jakaś gigantyczna kolejka, pewnie po bilety na koncert czy wystawę. Oczywiście mnóstwo yellow cabs, normalnie New York City!  Centrum świata! Dokładnie to czułam, gdy stanęłam na środku Times Square - to było centrum świata. I ja tam byłam.

Czułam coś jeszcze… głód! No tak, przecież to już południe, lunch time:) A skoro jestem w centrum świata – musiał i być MacDonald’s, piętrowy, z klimatyzacją, mnóstwem stolików i wyjątkowo bogatym menu. Już podczas podróży Greyhound’em zauważyłam, że menu MacDonald’s jest różne w różnych stanach. No, na Manhattanie było imponujące, bardzo podobały mi się dozowniki na ketchup i musztardę, ze specjalną pompką. hmm… teraz brzmi to może śmiesznie, o tej klimatyzacji i pompkach....ale wtedy wydawało mi się to wszystko takie.. miejskie, nuworyszowskie:) Zajadałam więc frytki z mild ketchup i kanapkę, patrząc z góry na ruchliwe Times Square. Nie zapomina się takich momentów....

Właśnie, momentów, plan zwiedzania był bardzo bogaty i nie dopuszczał żadnych zmian, przesunięć, a tym bardziej rezygnacji z któregoś z punktów, dlatego chwilki takie jak ta musiałam zamknąć sobie w sercu… i gnać dalej:)



42nd Str na wschód w kierunku przepięknego Chrysler Building – ogromniasty, srebrzysty...nie wierzę, że tu jestem! Jest jednym z tych budynków, o których obowiązkowo wspomina się we wszelkich przewodnikach i albumach o NYC. A także jednym z symboli Manhattanu, jego znaków rozpoznawczych. W telewizji i na zdjęciach tak naprawdę widać głównie sam szczyt Chrysler Building, czyli wierzchołek wzorowany na lśniącej pokrywie silnika czy chłodnicy,  Chrysler’a własnie. Tymczasem, stojąc przed budynkiem, na chodniku, na dole, obraz wierzchołka wyciąga się gdzieś z wyobraźni i pamięci, bo on sam jest po prostu zbyt wysoko:) Dziesiątki metrów nad głową. Otoczony innymi drapaczami.

Generalnie cała ta część ulicy, praktycznie większości Manhattan’u, to głównie stal i szkło, np. Trump Building, którego dolna część całkowicie pokryta szklanymi płytami, cudownie odbija przeciwległe budynki, zwłaszcza w słoneczny dzień, tworząc niesamowite wrażenie. Obok stali i szkła, reszta Manhattan’u wydaje się być... stale w remoncie, rusztowania, metry rozciągniętej na ścianach budynków folii, robotnicy na wysokości i oczywiście rozkopane ulice.
 
Dalej, przy 42nd i Park Avenue, ciasno, między strzelistymi sąsiadami, jakby nieśmiało, stoi Grand Central Station. Zabawne… i jednocześnie ekscytujące, poznać  i dotknąć miejsca, które zna się ze zdjęć i z obrazów w telewizji. Okazuje się nieraz, że przypisywana im świetność i niezwykły czar jest chwytem komercyjnym, w rzeczywistości budynek jest sztuczny, jest tylko murem. W przypadku takich miejsc jak Grand Central, jest zupełnie odwrotnie. Dworzec jest … jakby to powiedzieć … mniej… dostojny(?), niż mi się wydawało, że będzie, w sumie przecież - nazwano go grand, ale ma w sobie duszę, ma życie, uśmiecha się poczciwie i zapraszająco do podróżnych, oferując w swoich podziemiach przepustkę do początku przygody, nowej podróży. Grand Central Terminal, bo tak brzmi jego właściwa, aktualna nazwa, to największy dworzec kolejowy na świecie - pod względem liczby peronów. Ma ich czterdzieści cztery.
 

 
 
 Grand Central Station jest starym, niewysokim, szarym budynkiem, z kolumnami, figurkami i nieodzownym (znanym z każdego zdjęcia) zegarem z XIII w. Pamiętam, że zawsze bardzo chciałam zobaczyć wnętrze stacji. Okazało się - mimo wszystko - bardzo dostojne:) Hala nic a nic nie przypomina typowego wnętrza dworca PKP:) Stylowa, ozłocona promieniami slonca oryginalnie mieszającymi się ze sztucznym oświetleniem. Pełna spieszących się podróżnych, ginących w jasnych tunelach prowadzących na perony. Pomiędzy nimi leniwie rozglądający się i pstrykający zdjęcia turyści.

Wnetrze Grand Central Station widziałam niedawno na zdjęciach w jednej z gazet, gdzie było tłem sesji sukien ślubnych.

Podobało mi się, zaliczone. Zaliczone - brzydko mówiąc, ale zegar tyka…Dokąd dalej?

Dalej na wschód w kierunku East River. Dotarliśmy niemal nad brzeg rzeki – w okolice gmachu United Nations. Nie pamiętam już nawet, czy było to jedno z miejsc, które trzeba koniecznie zobaczyć w NYC, czy też byłam go bardzo ciekawa. W sumie, przyciągnęła mnie tam ponad normalna ilość wozów policyjnych i strażackich, czujnie zaparkowanych wokół UN Park, na kóry od miesiąca (9/11) nie było wstępu. Docieranie do takich miejsc i ich ciche odwiedzanie miało być wyrazem przyłączenia się do żałoby po ofiarach WTC, znakiem, że przeżywamy i pamiętamy. Całe miasto przecież znowu gna, pędzi, ale są miejsca, gdzie każdy się zatrzyma i podziękuje, że żyje. Podobnie było na Wall Street.
Ale to jutro...

Od brzegu East River, rozpoczyna się „odliczanie” nazw alei na Manhattanie. Aleje – o kierunku północ-południe – mają swój numer, począwszy właśnie od 1st Ave przy East River, im dalej na zachód, tym numer większy. Natomiast ze wschodu na zachód ciągną się ulice ze swoimi numerami, od 1 – na południu do ponad 140 – na północy.

Z United Nations Park ruszyliśmy więc na zachód mijając kolejno 1st, 2nd, 3rd, Lexington, Park i Madison Ave, aż do 5th Ave – tej jedynej:) Przy 5th Ave mieści się największa w Ameryce Północnej katolicka katedra – St. Patrick Catedral. Hmm…jeśli ma być odzwierciedleniem liczby katolików...(...)
Katedra jest piękna zarówno wewnątrz jak i z zewnątrz, ginie między nowoczesnymi, wysokimi budynkami, wydaje się krucha i niewielka, jak kościółek. Wnętrze pełne ludzi, ale ludzi – turystów, którzy – miałam wrażenie, że skłonni byli prawie poprosić księdza, aby rozpoczął mszę później, bo nie zdążą zrobić zdjęcia albo przesunął się trochę w lewo, bo zasłania ołtarz. Mało kto usiądzie w ławce, uklęknie. Rozpoczęła się wieczorna msza, zostaliśmy chwilkę. Na ławkach porozkładane były ulotki z krótkm opisem historii katedry, planem mszy i słowami pieśni. Kościół św. Patryka w tym momencie sprawiał wrażenie obiektu muzealnego, kolejnego punktu z planu zwiedzania, o którym czyta się z przewodnika lub z uwagą słucha oprowadzającego, który tłumaczy który to wiek, jaki styl i jakie wyznanie. Dla mnie to przecież w pierwszej kolejności kościół. Wyjątkowy, bo na piątej alei w sercu Manhattan’u, wyjątkowy również, bo katolicki:)

Zbliża się wieczór, jest ciepło, mimo, że to przecież połowa października. Większość dnia spędziłam na nogach, tyle ulic, alei i parków, i tyle jeszcze przede mną…

Uderzamy wprost na Rockefeller Center z GE Building, Radio City Music Hall, studiem NBC i .. odkrytym lodowiskiem.

 
to be continued...





Tak. Zawsze bardzo chciałam - marzyłam o tym - żeby po prostu BYĆ  w New York City. Być, stanąć na jednej z ulic tego miasta, oddychać jego powietrzem, dotknąć i uwierzyć, że nie jest tak zupełnie nieosiągalne. Przekonać się, że – jeśli bardzo się tego pragnie, tak bardzo, jak ja – można znaleźć się we wszystkich tych miejscach, które „przed” – z westchnieniem zazdrości, zmieszanej z pożądaniem – chłonie się z przekazów telewizyjnych i fascynujących opowieści sławnych ludzi. „Potem”, ze spokojem w sercu, można przypomnieć sobie siebie tam. Teraz, moje „po” niezmiennie mnie wzrusza, a uczucie zazdrości wróciło, spotęgowane jeszcze chęcią powrotu.



Kiedyś przeczytałam, ze jeśli czegoś pragniemy i naprawdę o tym marzymy, to cały wszechświat stara się ułatwić nam zdobycie tych marzeń, pomaga nam w tym.

Obym o tym nie zapomniała!>

Zapisane dawno temu, tekst zebrany w 2015, zdjęcia pojawią się niebawem...

 

wtorek, 19 maja 2015

droga do siebie - początek

Yellowstone National Park, pierwszy narodowy park na świecie
 
 

poczułam podmuch
obejrzałam się dla pewności
czy na pewno był dla mnie
 
a on czeka na moją reakcję
obserwuje, co zrobię
jaka będę
czy oby nie zignoruję
lub nie dowierzę
 
odwracam się z powrotem
i już wiem
że dla mnie był
 i dla mojej gęsiej skórki
  podmuch marzeń


W Stanach byłam dwa długie razy. Pierwszy raz w 2001 roku, jeszcze jako studentka, z programem Work&Travel. Drugi był łatwy do przewidzenia, po tym, jak zakochałam się bez pamięci w Montanie i możliwościach, emocjach, jakie dają podróże. Musiałam tam wrócić. Obroniłam magisterkę i przemęczyłam koszmarną drogę przez zgody, akceptacje, umowy z pracodawcą i konsulat. Tym razem był to program dla absolwentów. Drugi wyjazd był już dłuższy, bo trwał 19 miesięcy.
Mam tak wiele zapisków, notatek i listów z tamtego czasu...miały zatrzymać mnie tamtą...
Nawet w tych luźnych notatkach na kartkach, czy plikach porozrzucanych jeszcze w moim komputerze, przewija się motyw "napisania czegoś więcej", ogromnej chęci uwiecznienia nagromadzonych we mnie uczuć i emocji, których nadmiar ciężko mi było już w głowie i sercu udźwignąć. Byłam wtedy sama. Rozglądająca się, ale sama. Czasu miałam więc sporo, na myślenie, wspominanie i planowanie.
Jak zwykle gadam za dużo....


Ta ogromna część mnie i mojego życia wciąż czeka na ujawnienie, ujrzenie światła dziennego.
Mam nadzieję, że uda mi się zatrzymać siebie, na chwilę, jeszcze raz, i poukładać z tych przeróżnych historii, ludzi i wspomnień pełniejszy obraz mnie samej z tamtego, pierwszego życia. Drogę, którą przeszłam, a może nadal nią idę? Drogę do siebie.



 
 wspomnienia zapisane już dawno

Wspomnienie 320 Ranch… zawsze będzie wywoływało u mnie nostalgię, mój pierwszy amerykański „dom”, jak fundament, pierwszy kontakt z Montaną, Amerykanami, pracą...
...o rany…tak mało znałam jeszcze wtedy Big Sky!
Niesamowite, przez niemal cztery miesiące całym światem było dla mnie ranczo, ford escort – kojarzący się z wypadami do Bozeman i do Kasi i Roberta -  i na tym cudownym końcu świata – internet.

 wjazd na teren 320 Guest Ranch, Gallatin Road, Big Sky, Montana
 
Pamiętam mały pokój, w drewnianym bankhouse'ie, dzielony z Peruwianką, i właściwie trochę też ze Steve’m - jego pokój przylegał do naszego. Duża kuchnia z oknem na staw i góry, z fotelem, w którym wiecznie przesiadywał skurczony Steve, zawsze w kapeluszu, z papierosem, kolejną puszką piwa. Steve nie był starym człowiekiem, mimo że na takiego wyglądał. Miał 47 lat, ale on sam chyba w to nie wierzył. Właściwie nie widziałam żeby cos jadał, głównie pił piwo i palił, od rana, tzn. od środka nocy, bo wtedy wstawał:) Kładł się za to bardzo wcześnie. Kiwał się na tym swoim fotelu i oglądał film za filmem na naszym odtwarzaczu video, który później od nas odkupił. Steve był wranglerem, przypominał mi emerytowanego bohatera starego westernu w kolorze sepii.  Jego fotel stał przy wielkim podniszczonym oknie, a Steve w kłębach dymu od papierosów doskonale wkomponowywał się w klimat domu z bali z kamiennym kominkiem. Prawdziwy dziki zachód...

320 Guest Ranch, konie, kowboje, góry... w tle employee lodging
 

Cinnamon Bunkhouse - widok z mojego okna, taki codzienny nieziemski...
 

320 Guest Ranch, tu mieszkałam ponad trzy miesiące
 
To podniszczone okno tak naprawdę było piękne – dzięki temu co za nim. Góry, konie, szum strumienia. Gdy zamkne teraz oczy widzę to dokładnie: suche, nagrzane powietrze (o ile suche powietrze można „zobaczyć”), słońce, w tle zaokrąglone zielone wzgórza nad Gallatin Canyon i.. stado rozpędzonych, zadowolonych koni, silnych, czystych koni, pędzących przez ranczo zupełnie pod naszym bunkhouse’m na drugą stronę drogi…

 
 

każdy koń miał swoje imię, ja miałam przyjemność dosiąść H.J.'a
 


 
Nie potrafię teraz ułożyć tych obrazów w logiczny film, według jakiejś kolejności, porządku, bo wspomnienia same się wyrywają, wracają do mnie, żywo, wypychając inne z grzecznej kolejki:)
 
Ale akurat przypomniało mi się pewne letnie, leniwe popołudnie, gdy odpoczywałam po pracy w bunkhouse'ie, pewnie serfując po sieci w  moim małym – po raz któryś przemeblowanym - pokoju. Wranglerzy szukali akurat wolnych osób, które pomogłyby przy przeganianiu koni. Konie na ranczu co jakiś czas przeganiano na okoliczne wzgórza, a ponieważ samo ranczo leżało przy rzece i stanowej drodze 191, czasami trzeba było "pomóc" im przedostać się bezpiecznie na jej drugą stronę.
Nie byłam specjalnie zajęta, więc już po paru minutach jechałam rozsypującym się pick-up’em  - wranglerzy podwieźli mnie przez mostek do drogi, wręczyli pomarańczową chorągiew i poinstruowali co i jak i kiedy. Stałam więc dumnie na samym środku jezdni, w beżowej spódniczce i machałam naprzeciw kierowcom oznajmiając, że mają zwolnić, zatrzymać się i czekać – nie! - podziwiać, nasze piękne konie. Z perspektywy dzisiaj…:) widzę siebie w tamtym momencie jako bardzo ważną osobę, mówiącą: stop, stójcie, patrzcie szczęściarze, to najmilszy moment dnia! Ale trafiliście:) Czułam się jak dziecko, które otwierało piękne przedstawienie. Zatrzymujący się kierowcy - najczęściej - szybko pojmowali, co się dzieje, wyskakiwali z samochodów, robiąc koniom zdjęcia.
 
Kakao z chili pepper… przepis skradziony z filmu „Chocolate”, grzeszna ilość sypkiego kakao zagotowanego z mlekiem, ze szczyptą chili pepper… mmm… gęsty, gorący napój, pachnący rozkoszą…

 
Piekłam tez czasem skubańca, który jeszcze wtedy zupełnie nie przypominał jego smaku z Polski. No tak.. enriched and bleached (!!!) flour (wzbogacana i wybielana mąka), raz nawet zdarzyła się razowa! Pierwszy raz wtedy spotkałam się z jajkami w proszku, ale nigdy świadomie ich nie próbowałam. Wiele było zaskakujących mnie zupełnie produktów, ludzi, zwyczajów, „ways to make your life easy and comfortable”. Korniszony o smaku cynamonu. Tak samo, jak popcorn. Podajnik z chusteczkami higienicznymi przy wyciągach narciarskich. Pełen. Takie to proste.
 
ulubione zdjęcie rancza, mojego autorstwa:)
zdjęcia Montany nie wymagają photoshopów, korekt, tak tam jest...
 
 
widok na większą część 320 Ranch, na dole droga stanowa 191 i Gallatin River


Droga z 320 Ranch do Big Sky każe mi teraz zmrużyć oczy przed słońcem, czuć jego promienie, gdy przebijają się między gałązkami drzew. Drzew pięknie iglastych, zielonych wiecznie. Musiałam tam wrócić rok później, zostać przez jesień i zimę, żeby dostrzec pośród nich drzewa liściaste. bo tylko te i właśnie wtedy, zmieniają barwy na złoto, czerwień i pomarańcz, odróżniając się znacznie w tłumie sosen i świerków. Słyszę głównie silnik poczciwego forda, ale sercem jeszcze szum Gallatin River. Wynurzające się z niej skaliste zbocza, Red Cliff, Corral Bar, Ophir School…
 
A kiedy zjeżdżamy nocą z góry... pieką łzy pod powiekami... włączam płytę z mocną muzyką, dającą złudzenie, że potrafię się wyłączyć, zagłuszyć myśli po sześciopaku MGD Miller...(...)
 
American TV – oczywiście mnóstwo kanałów, ale – na cudowne szczęście – niewiele z nich odbierało czysto na 320Guest Ranch. Trzy, czasem cztery. Nie sądzę, że z powodu „braku zasięgu”, raczej z lenistwa mieszkańców bunkhouse – na wyszukanie pozostałych, po pierwsze, ktoś musiałby wpaść, poświęcić czas, odrobinę cierpliwości, w najgorszym razie skombinować antenę. Najważniejszy był kanał filmowy, na którym non stop leciały filmy, nieraz całkiem nowe i dobre. Pamiętam, że  początkowo bardzo dziwne wydawało mi się to, że większość filmów emitowano po prostu non stop. Po napisie „the end”, pojawiał się MGM lion i ten sam film rozpoczynał się od nowa. Generalnie okazało się to z czasem idealne, zwłaszcza, gdy brakowało mi czasu na obejrzenie filmu w całości za jednym razem. Taka telewizja dla zapracowanych.  Nieraz oglądałam najpierw środek filmu, potem początek, a potem koniec. Na przykład  „The Perfect Storm”. Pływali i tonęli ładnych parę tygodni, zanim wreszcie udało mi się objąć i dopasować całą fabułę. Do dziś czuję do tego filmu i soundtrack'a szczególny sentyment.
 
Pamiętam też pewien wyjątkowo mało zabawny film, którego najistotniejszy fragment udało mi się uchwycić rankiem, jeszcze przed pracą. Kątem oka. Z kanapką w ustach i kubkiem z herbata w dłoni. Ciarki szybko przeszły mi po plecach. Samolot uderzył w drapacza chmur w New York City. Brr.. Dopiero kiedy zorientowałam się, że ten sam „film” nadają na wszystkich pozostałych kanałach... dotarło do mnie co się stało. To było 11 września 2001r.




Nie był to łatwy dzień. Ani żaden z następnych. Jak to??? Wojna?  Zamknięte lotniska? A my tu?  I w dodatku nie ma mowy, żeby wylądować w Nowym Jorku, nie mówiąc już o zwiedzaniu! I to akurat teraz, gdy możliwość spełnienia mojego największego marzenia była w zasięgu ręki. Samolot za-book-owany (przepraszam), mapy kupione, trasa zwiedzania zaplanowana co do minuty. Pamiętam że w pierwszej chwili byłam autentycznie zła, jakby fakt zamknięcia lotnisk w NYC był tą najgorszą wiadomością...
Szybkie próby skontaktowania się z domem i zapewnienia, że tutaj  - przy przytłaczającej przewadze liczby koni i krów nad liczbą mieszkańców Montany – nie ma szans na jakiekolwiek zagrożenie terroryzmem. Udało się. Najważniejsze, że rodzina zawiadomiona. Potem słyszałam opowieści, jak to wszyscy bali się wręcz podchodzić do mojej mamy i pytać jak ona się czuje gdy córka jest właśnie w USA.

A my byliśmy tam. Bałam się, bałam przez jakiś czas, że rozpęta się piekło. Media, nawet polskie, nastrajały bardzo pesymistycznie. Najgorsza była taka wewnętrzna pretensja do... nie wiadomo-kogo, że ok, że jeśli wojna...no nie mam na to wpływu, ale jeśli mam zginąć, to w domu!
ha! pamiętam, że miałam mieć to minę pt. "tajemnicza i zmysłowa"
 ale o wiele lepiej wychodzi mi jednak normalny uśmiech:)
 
 
 



Dalszych ataków nie było, lotniska otworzyli, miesiąc później spacerowałam po NYC.



to be continued...


niedziela, 8 lutego 2015

memories come with snow





there are some things I thought I couldn't live without...

Barnes & Noble...coffee with Nazha
to chyba była mochaberry...
gold fish
moose track ice cream z Idaho
ford explorer z napędem na 4
Gallatin Gateway
smak piwa Miller
zakupy w Bozeman

czasem wystarczy piosenka usłyszana niechcący w radio
zwłaszcza country
jadę autem i nagle przenoszę się tam, do Ameryki

albo film, którego akcja dzieje się w Nowym Jorku
nieraz wystarczy jedna scena i już wiem, że to tam
jak już kiedyś pisałam, oddychałam tamtym powietrzem
Ameryka i związane z nią nadzieje wypełniały moje wszystkie czerwone krwinki
nadzieje się ulotniły, ale sentyment nie słabnie

"The Perfect Storm" i każdy kawałek jego soundtrack'a
znów siedzę w tamtym fotelu przy wielkim oknie
lub pichcę choć namiastkę polskiej potrawy z zupełnie kosmicznych amerykańskich produktów
na błędach uczę się nie tylko różnic pomiędzy.... ale i właściwości unbleached enriched wheat flour czy jajek w proszku
albo "żywych", niby kurzych białek, które za nic nie chcą się ubić
a skubaniec gotowy do wstawienia do piekarnika
przelicznik miar, wag, temperatury i ssania w żołądku pod ręką
ciasto zjadliwe dzięki kumulacji przypominającego skubaniec posmaku w ustach z endorfinami na wspomnienie aromatu tej prawdziwej polskiej wersji
nie zrażam się i podczas kolejnej podróży odkrywam na sklepowych półkach kiszone ogórki i maślankę, jedyny raz w życiu kleję ruskie polskie pierogi i jem prawdziwy kwaśny bigos z suszonymi grzybami w Silverbow Condo

mijają kolejne lata, tamten czas czeka na opisanie jak przykurzona książka, którą wystarczy przycisnąć do piersi, a potem po prostu otworzyć
żeby móc widzieć, słyszeć, czuć i...oddychać
wspomnienia bledną, tracą ostrość
ale cztery grube albumy ze zdjęciami, pudełko z listami, biletami, opakowaniem po orzechowej kawie i google earth wystarczą, żeby znów się tam przenieść...
napiszę...
 

piątek, 22 sierpnia 2014

kiedy ciąg dalszy nastąpi...

Pisanie bloga nie jest prostą sprawą, zwłaszcza, gdy chce się napisać od razu o wszystkim.
Ja tak mam.
Dlatego obok mojego imienia wyświetlają się nazwy aż trzech blogów - jeden w sumie archiwalny, drugi to jego kontynuacja. A wszystkiemu "winny" jest właśnie ten, Niebieskie Okiennice.
Ma być zapisem mojej drogi od "marzeń zbyt pięknych, żeby po nie NIE sięgnąć" do domu z niebieskimi okiennicami, który kiedyś będziemy mieli w Prowansji, Szwajcarii, Polsce, nieważne.

Na szczęście nie pędzę tą drogą sama, a Ukochane Towarzystwo skutecznie nakazało mi zwolnić:)
On, Ona i On.
Poświęciłam Im Chwile Bezcenne. Niebieskie okiennice musiałam nieco przymknąć, ale nigdy ich nie zamknęłam. 
Z czasem udało mi się wtrącić kilka wątków O sobie dla mnie, myśli zbyt dużo, żeby je w sobie gasić. Myśli chaotyczne, ale skoro kiedyś mam napisać książkę, to powinnam trenować pisanie, i to niemal każdego dnia!
Ciągnie mnie jednak coraz częściej do Okiennic, już niedługo je otworzę, bo nowe marzenia wyraźnie w nie pukają...





wtorek, 6 września 2011

marzenia zbyt MOJE, by po nie nie sięgnąć

początek lipca 2001


Dokładnie pamiętam to deszczowe popołudnie, Bozeman, Greyhound station, przy stacji benzynowej i małym moteliku prowadzonym przez Polaków – Kasię i Jarka, których miałam poznać… dwa lata później! :) To był niemal kres podróży. Pamiętam też, że wtedy -  zupełnie nie wiem dlaczego – byłam pewna, że ranczo, „dom” na najbliższe 3,5 miesiąca, jest oddalony od Bozeman o 15 min drogi samochodem.  Okazało się ze myliłam się o jakieś kolejne 45, ale nigdy, ani przez moment mi to nie przeszkadzało.
Deszcz przestał już padać i niebo udawało, że nadal jest złowrogie, ale ruch na ulicy jednoznacznie wskazywał na to, że wszyscy już o burzy zapomnieli. Cudownie rześkie powietrze, po trzech dobach spędzonych w autobusach Greyhound… przyjemne uczucie. Generalnie klimat kojarzył mi się z serialem „Przystanek Alaska”, dokładnie, brakowało tylko zabłąkanego łosia na środku jezdni...(…)

Obserwowałam przejeżdżające samochody, terenówki, obłocone jeep’y (wtedy wszystkie „te” auta były dla mnie po prostu jeep’ami, ha, teraz już wiem, że jest mnóstwo rodzai terenowych samochodów z napędem na 4 i…takie tam..), efektowną przyczepę campingową ciągnąca za sobą samochód osobowy („tak to się podróżuje w Stanach…”). Mimo zmęczenia byłam bardzo przejęta, podekscytowana, niecierpliwa, czekaliśmy na Tomka, któremu owe „15 min” zajęło całą wieczność. Cały czas powtarzałam sobie: już tu jestem! Udało się! Po tak długim zmaganiu się z przeciwnościami, papierami, błędami innych, znowu papierami, staniem w kolejce po wizę, czekaniu, czekaniu… Dotrwałam do końca tej podróży – choć był to dopiero piękny jej początek.
Tomek dotarł wreszcie, wyluzowany, hmm…w spodniach z szelkami:) tak go pamiętam. Podjechał białym trzydrzwiowym fordem escortem, takim „poczciwym” escorcikiem:) Zabrał nas najpierw do restauracji, zaopiekował się nami jak należy. Pamiętam tą chińską restaurację, na 7th street, jednej z dwóch najważniejszych przecznic w Bozeman (przynajmniej dla nas). Pamiętam wieczny szum klimatyzacji i lodowatą wodę w plastikowych przezroczystych dzbankach, podawaną jeszcze przed złożeniem zamówienia. Tomek rekomendował chicken broccoli z miniaturowymi kukurydzami, ryżem i wodnymi kasztanami (water chestnuts). Siedzieliśmy na kanapie przy wielkim oknie wychodzącym na ulicę, przez które patrzyłam z lekkim jeszcze niedowierzaniem, choć ten cichy obserwator gdzieś wewnątrz mnie pomału ustępował  miejsca moim realnym zmysłom, zdałam sobie wtedy sprawę z tego, że to się dzieje naprawdę, że jestem na miejscu, tu, w Ameryce, że jestem teraz głównym bohaterem moich marzeń. Marzeń, które mimo, że się spełniają, nie tracą nic a nic ze swojej magii…Tyle przede mną, tyle nieznanego… Teraz wiem, że w takich chwilach odczuwa się ten jedyny w swoim rodzaju ból gdzieś w środku – spowodowany „niemożnością” podzielenia tej chwili z osobami, które kochasz, ale jednocześnie i pewien spokój  - tej chwili nikt i nic Ci już nigdy nie odbierze…

Mieliśmy wtedy przy sobie może po 100$, może nawet nie, Tomek gorąco poradził nam zrobienie podstawowych zakupów spozywczych no i wlasnie wtedy okazalo się ze nasz „dom” – 320 Ranch jest oddalony o jakies 1,5 godzinki jazdy samochodem, którego poki co nawet nie posiadalismy, wiec musimy zaopatrzyc się w jedzenie i inne produkty na przynajmniej 2-3 tygodnie. Nie mialam do konca swiadomosci, co trzeba kupić na 2-3 tygodnie zycia z dala od miasta, na szczęście T miał już pod tym względem spore doswiadczenie, ślepo sluchalam jego rad. PODSTAWOWE zakupy pochłonęły naszą całą „kasę”:) i były to pierwsze (hihi) w moim życiu takie zakupy, za tak niewyobrażalną sumę 150$, czułam się wtedy miliarderką, a rachunek ze sklepu trzymam do dziś…

 DWIE WSTĄŻKI...
Kiedy po raz pierwszy przejeżdżałam przez THE GALLATIN CANYON, było niemal zupełnie ciemno, a ja musiałam być przecież totalnie zmęczona, ale pamiętam bardzo dokładnie myśl, którą powtarzałam sobie po cichu całą drogę..jak modlitwę: „oby to był jedyny dojazd do miasta, będę  mogla pokonywać tą drogę tyle razy, ile tylko się da…”


Gallatin Canyon, cudowny, magiczny, niebezpieczny? Nieee:)  mój! zielony, pachnący… albo zimowy, bialy, cichy, piekny! Naprawdę najcudowniejszy odcinek na świecie! Hmm.. tyle razy miałam policzyc ile ma zakretow:) Droga i rzeka Gallatin River są jak rzucone z nieba dwie wstążki, które zsunęły się ze zboczy gór i przy tym lekko tylko poplątały. Góry wyłaniają się przed tobą raz z jednej raz z drugiej strony, a prowadzenie samochodu wygląda trochę jak jazda na łyżwach – z jednej nogi łukiem na drugą. Oczywiście obowiązuje ograniczenie prędkości do 45 mph, and most of  people really takes it as a must.  Wyjątkowo ostrożni kierowcy lub osoby prowadzące wyjątkowo ociężałe auta zawsze mogą ustapić drogi pozostałym, zjeżdżając w specjalne zatoczki przygotowane po obu stronach. Takie zachowanie jest nawet wskazane w kodeksie drogowym – tak, tak, zdałam przecież amerykański egzamin na prawo jazdy! W wielu miejscach od głównej szosy odchodza w bok małe tajemnicze nieutwardzone ścieżki, zazwyczaj wgłąb lasu. Każda ma swoją nazwę. Bardzo byłam ich ciekawa, i część udało się „odkryć”, najlepiej Swan Creek, która to zaprowadzila nas do zimowych siostrzyczek… o których mowa później:)

moja Ameryka...

pisane dawno, dawno temu...

...

 
1999
Moja podróż zaczęła się… w moich marzeniach, lekkich, wywołujących cichy uśmiech na twarzy, wydawałoby się zbyt wielkich… New York City… lot samolotem… hmm… mieć w ręku bilet lotniczy za zawrotną sumę $, być TAM…za granicą, granicą czego? Dla kogo?

2000

Wszystko już wiem, trzeba złożyć dokumenty, wypełnić po angielsku, odbyć interview, zapożyczyć się…  Ameryka, USA, lot samolotem… zdam egzaminy na początku czerwca, wiza, konsul, ubezpieczenie… Marzenia zbyt wielkie…nie, nie, to jeszcze… nie ten moment?
Zaraz… na Hiszpanię zdecydowałam się.. zdecydowałam się?:) teraz trudno jest mi odtworzyć swój tok myślowy z początku lipca tamtego roku, ale z pewnością nie był zbyt długi:) Czy to JA podjęłam tą decyzję? Czy tylko do niej dołączyłam? Nieee.. no przecież nawet dokładnie tego wszystkiego nie przemyślałam. Tak miało się stać, więc dlaczego miałam się bronić?
W sobotę ktoś podsunął pomysł zapewniając, że to sprawdzone miejsce, sprawdzony sposób, jednym słowem – jedziemy! Do następnego piątku kiwałam potwierdzająco głową, dając do zrozumienia najbliższej rodzinie, że owszem jadę, owszem do Hiszpanii, owszem stopem i zostanę tak długo, na ile starczy mi 200zł, które i tak przeznaczyłabym na wakacje – kiwałam do nich czy do siebie? To „się działo”, unosił mnie jakby wiatr, ten sam lekki, rozmarzony, który wywoływał na mojej twarzy znajomy uśmiech…
Do Hiszpanii dotarliśmy – wbrew rozsądkowi i poważnym wątpliwościom rodziny. Dotarliśmy w ciągu 3 dni, spotykając niesamowitych ludzi. Śpiąc w obcym samochodzie albo na parkingu gdzieś w południowej Francji. Wracaliśmy po 10 tygodniach, również stopem, przez Cannes i Monaco, z ogromnym, choć bardzo lekkim bagażem – cudownych doświadczeń i wspomnień.
A pierwszą osobą spotkaną na kolorowej ulicy Malgrat de Mar był Szymon, Simon, student, którego nigdy wcześniej nie widziałam na oczy:) Simon, który podszedł do mnie i krzyknął „Hej, ty jesteś z Akademii Ekonomicznej w Poznaniu!”

2001

Teraz nie miałam już wyjścia! Byłam gotowa, choć w takich chwilach człowiek chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Marzenia nie chcą być już dłużej marzeniami, i nie wiadomo w którym momencie… zaczynają się realizować. Jakby niechcący:) Jak magiczna mikstura, połączenie chęci, właściwego miejsca, właściwych osób i czasu. Ciekawe ile w tym jest tak naprawdę samej mnie?
Dziś wiem, że TO, to dokładnie jestem ja, ja sama, cała ja, we właściwym miejscu we właściwym czasie miałam spotkać dokładnie TE osoby. Marzenia zbyt wielkie i zbyt.. MOJE, by po nie NIE SIĘGNĄĆ.

Tak, pamiętam dokładnie jak poznawałam te miejsca w internecie i w każdym z nich próbowałam wyobrazić sobie siebie. Pokazywałam je mamie, dziadkowi, dokładnie opisywałam gdzie się znajdują. Wybraliśmy 15 resortów: parków narodowych i parków rozrywki w kolejności od najbardziej pożądanego miejsca pracy na wakacje. Najbardziej podobał mi się Lighthouse Inn… coś tam na wschodnim wybrzeżu z przepiękną latarnią morską i perfekcyjnie zielonymi trawnikami.
Cudownie było wybierać, samodzielnie decydować i już myślami „wpasowywać się” w tamten klimat. No, jeśli nie ten, to park z nr 2, może 3…4? 13?
nr 15 - Big Sky w Montanie, tam gdzie jest teraz Tomek…?
hmm…nieee, ta latarnia to moje miejsce:)
Za chwile okazuje się, że niecierpliwie czekam na telefon od Daniela – amerykańskiego pracodawcy, który ma potwierdzić moje zatrudnienie w.. Big Sky w Montanie. Drżącym głosem, po angielsku, po raz pierwszy zdaję sobie sprawę z tego, że to dotyczy mnie, że mam już bilet w ręku, piękny bilet lotniczy za zawrotną sumę ……$ z moim imieniem i nazwiskiem na pierwszej stronie, że polecę tam i zobaczę to wszystko, innych ludzi, inny kraj, przygarnę wszystko to blisko do siebie ramionami i odtąd będzie już tylko moje!
Za chwilę stoję na stacji kolejowej i żegnam się z zapłakaną mamą i Mateuszem. Wsiadam do pociągu i chyba nie wiem do końca, czy to się dzieje naprawdę. Jestem jak niemy obserwator. Po raz ósmy sprawdzam czy mam bilet i paszport i IAP 66… reszta nie jest konieczna do spełnienia marzeń.

3 lipca 2001 roku…lecę właśnie samolotem do Nowego Jorku…