Zapisane w 2001/2002
<Początek października 2001 roku. Miesiąc po zamachach jedenastego września.
Nie mogłam tego odpuścić. Ani odłożyć. Moje największe wówczas marzenie.
Nowy Jork.
Od tygodni planowałam z najdrobniejszymi szczegółami każdą spędzoną tam minutę. Ile ja się naszukałam jakiegokolwiek hotelu, na który byłoby mnie stać, przecież to Manhattan! Trafił się chyba najgorszy z możliwych. Po latach przeczytam w sieci, że jest wręcz niebezpieczny, ma półtorej gwiazdki, a jeśli w ogóle ujęty jest na hotelowych portalach, opinie o nim balansują pomiędzy "horrible" a "worst ever". Handel narkotykami, smród, brud i karaluchy. Cóż, jakimś cudem przeżyłam tam dwie noce. Ale ważniejsze wtedy było to, co robiłam, co widziałam, gdzie byłam od poranków aż do zmierzchu.
Nowy Jork miał być przystankiem w drodze powrotnej do domu, do Polski, po niecałych czterech miesiącach spędzonych w Montanie. Drogę do Montany pokonywałam autobusami Greyhound - nieziemskie przeżycie, dalekie od komfortu, aczkolwiek niezapomniane. Po angielsku powiedziałabym once-in-a-lifetime experience. Wiedzą to ci, którzy mieli przyjemność. Moja trwała trzy doby. Miałam wtedy dwadzieścia cztery lata. I wcale nie z tego powodu powrót zaplanowany był już samolotem.
Do
Salt Lake City dojechała wynajętym Chrysler’em Concorde z trzema facetami. Samochód
zajebisty, mały komputerek w środku pokazywał nawet ile w danej chwili auto
pali, hmm.. no niekoniecznie były to ilości, jakie byśmy sobie życzyli.
W dniu wyjazdu z Big Sky, ranczo zasypane było we wczesnym - nawet jak na tę część świata - śniegu.
Nikt mi nie wmówi, że świeżego
śniegu nie czuje się w powietrzu zaraz po przebudzeniu, zanim się go zobaczy...
Tego dnia po prostu wiedziałam, że ziemia jest przykryta taką lekką kołderką, cichą,
białą kołderką.
Widok - mimo wszystko - zaskakujący:) Bialo wszedzie! Normalnie jak w środku zimy. Chrysler z letnimi jeszcze oponami, panika u znajomych, jak my sobie poradzimy?! Daliśmy radę. Im dalej na południe, tym było lepiej. Najważniejsze było wydostać się z Montany. Trasa znana. Samochód – sama przyjemność. Lot o 11:50pm, Jet Blue, z Salt Lake City Int. Airport do JFK Int. Airport. Przede mna trzy dni w New York City!
Widok - mimo wszystko - zaskakujący:) Bialo wszedzie! Normalnie jak w środku zimy. Chrysler z letnimi jeszcze oponami, panika u znajomych, jak my sobie poradzimy?! Daliśmy radę. Im dalej na południe, tym było lepiej. Najważniejsze było wydostać się z Montany. Trasa znana. Samochód – sama przyjemność. Lot o 11:50pm, Jet Blue, z Salt Lake City Int. Airport do JFK Int. Airport. Przede mna trzy dni w New York City!
JFK już znane, walizki zostały w przechowalni za
skandaliczną cenę $42 za dwie doby! Plecaki były nabrzmiałe od rzeczy, pamiątek
i prezentów, musiały więc zostać na lotnisku. Nie wyobrażam sobie jak mogłabym
poradzić sobie z nimi w podróży na Manhattan i z powrotem. Ja ich nawet nie
mogłam unieść! Sam bagaż podręczny – na te 3 dni – ważył spokojnie z dziesięć kilogramów.
Plus kamera i cowboy hat:)
Shuttle z
Terminalu do stacji metra.
Linia A blue » Port
Authority Bus Terminal 42nd Str.
» Aladdin Inn Hotel na W 45th
Str and 8 Ave
Kiedy
wyłaniam się z podziemi metra – jestem w centrum Manhattan’u. I, choć nie są to
pierwsze chwile w NYC, spędziłam tu przecież - pośpiesznie i nerwowo - noc
na początku lipca, na campusie Columbia University, właściwie dopiero teraz
rozpoczynam poznawanie wymarzonego miasta.
Hotel Aladdin
Inn na rogu 8 Ave i W45 Str., blisko do metra, dosłownie w sercu Manhattan’u.
Ten od karaluchów. Pamiętam jeszcze wnętrze, recepcja z
dwuznaczną przewagą czerwieni, ciemne fotele i sofa. I pomalowany na bordowo
żeberkowy kaloryfer. Klimat jak z
„Miasteczka Twin Peaks”. Winda w głębi, jedziemy na szóste piętro, wąski
korytarz, ciasna łazienka, ze śladami zbyt wielu użytkowników. Naprzeciw - mój
pokój. A raczej mała klitka z closet’em (szafa wnękowa), pojedynczym łóżkiem i oknem, dokładnie takim, jakie sobie
wcześniej wyobrażałam. Wąskie, z mocno zużytymi żaluzjami, nie domykające się, z
widokiem na nic, czyli na ściany zbyt blisko stojących budynków. „Okno z
odgłosami Manhattanu”, mój kontakt z miastem, cudowny hałas nocnego życia,
działający jak uszczypnięcie, potwierdzenie, że właśnie tu jestem. Nocowałam
na Manhattanie! Aż dziwne, że wtedy zasnęłam...
Najpierw
prysznic i choć odrobina snu, lot z Salt Lake City trwał raptem 4 godziny, ale
zabrał mi dwie strefy czasowe. Teraz zaczęłam to odczuwać. Niewyobrażalne wydaje
się tak po prostu robić sobie drzemkę zaraz po przylocie do Nowego Jorku, ale to było silniejsze
ode mnie. Za to druga część dnia była już drobiazgowo zaplanowana.
Zaprzyjaźnianie
się z NYC rozpoczęłam już dużo, dużo
wcześniej, spędzałam całe godziny w internecie, więc na miejscu znałam już na
pamięć wszelkie wskazówki, must-seen places i wszelkie ułatwienia dla turystów.
NYC było dla mnie jak wyzwanie, które okazało się w ogóle nietrudne do
ogarnięcia. Chciałam zobaczyć wszystkie znane mi z ekranu telewizora miejsca na
Manhattanie. Nie sądziłam, że będzie to rzeczywiście możliwe w ciągu niespełna trzech dni. Faktycznie, nie udało się
dotrzeć do Flatiron Building, do gmachu sądu, nie zdążyłam zapuścić się w głąb Brooklyn’u czy na północny
kraniec Central Park. Ale i tak uważam, że zobaczyłam wiele w ciągu tak krótkiego czasu.
Oczywiście późny wieczór i noc spędzałam grzecznie w hotelu, no ale przez trzy doby byłam
mieszkanka Big Apple! Spełniało się moje największe wówczas marzenie. Żyłam
mocno, intensywnie, wdychałam to wielkomiejskie spalinowe powietrze i chłonęłam
każdą spędzona tam chwilę. Czułam się jak w swoim żywiole, poruszałam się po
Manhattanie, jakby to była moja kolejna tam wizyta. Wiedziałam, z której stacji
metra i linią jakiego koloru najszybciej dostanę się na południe, na wschód,
do Central Parku, ile kosztuje bilet wstępu na szczyt Empire State Building,
ile pięter pokonamy windą, z jaką predkością i że kiedy tam dotrzemy, będzie
dokladnie po zmierzchu, więc uda nam się zobaczyć panoramę miasta nocą. NYC
zawsze będzie mi pachniał białym HUGO BOSS WOMAN, zaczęłam go wtedy używać. Nigdy nie
zapomnę śniadania w barze round the corner, wysokie stołki, niewybrednie wąski blat przy szybie…tak po prostu, przecież nie
mieliśmy nic na śniadanie. Kto szykuje sobie kanapki w domu, gdy mieszka na
Manhattanie?
Z
mapą, małym przewodnikiem – czyli mną:) i aparatem fotograficznym (nie braliśmy kamery w
obawie przed kradzieżą:)) – teraz oczywiście tego żałuję, ale same emocje z tym
związane wspominam jako nieodłączny element tej podróży:)) – rozpoczynam big
day in the big city.
Times
Square – pierwszy cel, TEN Times Square, dokładnie TEN, prawdziwy, pełen ludzi,
neonów, ruchomych reklam, indeksy giełdowe, czas w innych rejonach świata,
ludzie kolorowi, pędzący, niewzruszeni, zajęci... gdzie ja byłam wcześniej?:) Na samym środku
placu jakaś gigantyczna kolejka, pewnie po bilety na koncert czy wystawę. Oczywiście mnóstwo
yellow cabs, normalnie New York City!
Centrum świata! Dokładnie to czułam, gdy stanęłam na środku Times Square - to było centrum świata. I ja tam byłam.
Czułam
coś jeszcze… głód! No tak, przecież to już południe, lunch time:) A skoro jestem w centrum
świata – musiał i być MacDonald’s, piętrowy, z klimatyzacją, mnóstwem stolików
i wyjątkowo bogatym menu. Już podczas podróży Greyhound’em zauważyłam, że menu
MacDonald’s jest różne w różnych stanach. No, na Manhattanie było imponujące,
bardzo podobały mi się dozowniki na ketchup i musztardę, ze specjalną pompką.
hmm… teraz brzmi to może śmiesznie, o tej klimatyzacji i pompkach....ale wtedy wydawało mi się to wszystko takie.. miejskie,
nuworyszowskie:) Zajadałam więc frytki z mild ketchup i kanapkę, patrząc z
góry na ruchliwe Times Square. Nie zapomina się takich momentów....
Właśnie,
momentów, plan zwiedzania był bardzo bogaty i nie dopuszczał żadnych zmian, przesunięć, a tym bardziej rezygnacji z któregoś z punktów, dlatego chwilki takie jak ta musiałam zamknąć
sobie w sercu… i gnać dalej:)
42nd
Str na wschód w kierunku przepięknego Chrysler Building – ogromniasty,
srebrzysty...nie wierzę, że tu jestem! Jest jednym z tych budynków, o których
obowiązkowo wspomina się we wszelkich przewodnikach i albumach o NYC. A także jednym z symboli Manhattanu, jego znaków rozpoznawczych. W telewizji
i na zdjęciach tak naprawdę widać głównie sam szczyt Chrysler Building, czyli wierzchołek
wzorowany na lśniącej pokrywie silnika czy chłodnicy, Chrysler’a własnie. Tymczasem, stojąc przed budynkiem, na chodniku, na dole, obraz wierzchołka wyciąga się
gdzieś z wyobraźni i pamięci, bo on sam jest po prostu zbyt wysoko:) Dziesiątki
metrów nad głową. Otoczony innymi drapaczami.
Generalnie
cała ta część ulicy, praktycznie większości Manhattan’u, to głównie stal i
szkło, np. Trump Building, którego dolna część całkowicie pokryta szklanymi
płytami, cudownie odbija przeciwległe budynki, zwłaszcza w słoneczny dzień,
tworząc niesamowite wrażenie. Obok stali i szkła, reszta Manhattan’u wydaje się
być... stale w remoncie, rusztowania, metry rozciągniętej na ścianach budynków
folii, robotnicy na wysokości i oczywiście rozkopane ulice.
Dalej, przy 42nd i Park Avenue,
ciasno, między strzelistymi sąsiadami, jakby nieśmiało, stoi Grand Central
Station. Zabawne… i jednocześnie ekscytujące, poznać i dotknąć miejsca, które
zna się ze zdjęć i z obrazów w telewizji. Okazuje się nieraz, że przypisywana im
świetność i niezwykły czar jest chwytem komercyjnym, w rzeczywistości budynek
jest sztuczny, jest tylko murem. W przypadku takich miejsc jak Grand Central,
jest zupełnie odwrotnie. Dworzec jest … jakby to powiedzieć … mniej…
dostojny(?), niż mi się wydawało, że będzie, w sumie przecież - nazwano go
grand, ale ma w sobie duszę, ma życie, uśmiecha się poczciwie i zapraszająco do podróżnych,
oferując w swoich podziemiach przepustkę do początku przygody, nowej podróży. Grand Central Terminal, bo tak brzmi jego właściwa, aktualna nazwa, to największy dworzec kolejowy na świecie - pod względem liczby peronów. Ma ich czterdzieści cztery.
Grand
Central Station jest starym, niewysokim, szarym budynkiem, z kolumnami,
figurkami i nieodzownym (znanym z każdego zdjęcia) zegarem z XIII w. Pamiętam,
że zawsze bardzo chciałam zobaczyć wnętrze stacji. Okazało się - mimo wszystko
- bardzo dostojne:) Hala nic a nic nie przypomina typowego wnętrza dworca PKP:)
Stylowa, ozłocona promieniami slonca oryginalnie mieszającymi się ze sztucznym
oświetleniem. Pełna spieszących się podróżnych, ginących w jasnych tunelach
prowadzących na perony. Pomiędzy nimi leniwie rozglądający się i pstrykający
zdjęcia turyści.
Wnetrze
Grand Central Station widziałam niedawno na zdjęciach w jednej z gazet, gdzie
było tłem sesji sukien ślubnych.
Podobało
mi się, zaliczone. Zaliczone - brzydko mówiąc, ale zegar tyka…Dokąd dalej?
Dalej
na wschód w kierunku East River. Dotarliśmy niemal nad brzeg rzeki – w okolice
gmachu United Nations. Nie pamiętam już nawet, czy było to jedno z miejsc, które
trzeba koniecznie zobaczyć w NYC, czy też byłam go bardzo ciekawa. W sumie, przyciągnęła mnie tam ponad normalna ilość wozów policyjnych i strażackich, czujnie zaparkowanych wokół UN
Park, na kóry od miesiąca (9/11) nie było wstępu. Docieranie do takich miejsc i
ich ciche odwiedzanie miało być wyrazem przyłączenia się do żałoby po ofiarach
WTC, znakiem, że przeżywamy i pamiętamy. Całe miasto przecież znowu gna, pędzi,
ale są miejsca, gdzie każdy się zatrzyma i podziękuje, że żyje. Podobnie było
na Wall Street.
Ale to jutro...
Od
brzegu East River, rozpoczyna się „odliczanie” nazw alei na Manhattanie. Aleje
– o kierunku północ-południe – mają swój numer, począwszy właśnie od 1st Ave przy
East River, im dalej na zachód, tym numer większy. Natomiast ze wschodu na
zachód ciągną się ulice ze swoimi numerami, od 1 – na południu
do ponad 140 – na północy.
Z
United Nations Park ruszyliśmy więc na zachód mijając kolejno 1st, 2nd, 3rd,
Lexington, Park i Madison Ave, aż do 5th Ave – tej jedynej:) Przy 5th Ave mieści
się największa w Ameryce Północnej katolicka katedra – St. Patrick Catedral. Hmm…jeśli ma być odzwierciedleniem liczby katolików...(...)
Katedra jest piękna zarówno wewnątrz jak i z zewnątrz, ginie między nowoczesnymi, wysokimi budynkami, wydaje się krucha i niewielka, jak kościółek. Wnętrze pełne ludzi, ale ludzi – turystów, którzy – miałam wrażenie, że skłonni byli prawie poprosić księdza, aby rozpoczął mszę później, bo nie zdążą zrobić zdjęcia albo przesunął się trochę w lewo, bo zasłania ołtarz. Mało kto usiądzie w ławce, uklęknie. Rozpoczęła się wieczorna msza, zostaliśmy chwilkę. Na ławkach porozkładane były ulotki z krótkm opisem historii katedry, planem mszy i słowami pieśni. Kościół św. Patryka w tym momencie sprawiał wrażenie obiektu muzealnego, kolejnego punktu z planu zwiedzania, o którym czyta się z przewodnika lub z uwagą słucha oprowadzającego, który tłumaczy który to wiek, jaki styl i jakie wyznanie. Dla mnie to przecież w pierwszej kolejności kościół. Wyjątkowy, bo na piątej alei w sercu Manhattan’u, wyjątkowy również, bo katolicki:)
Katedra jest piękna zarówno wewnątrz jak i z zewnątrz, ginie między nowoczesnymi, wysokimi budynkami, wydaje się krucha i niewielka, jak kościółek. Wnętrze pełne ludzi, ale ludzi – turystów, którzy – miałam wrażenie, że skłonni byli prawie poprosić księdza, aby rozpoczął mszę później, bo nie zdążą zrobić zdjęcia albo przesunął się trochę w lewo, bo zasłania ołtarz. Mało kto usiądzie w ławce, uklęknie. Rozpoczęła się wieczorna msza, zostaliśmy chwilkę. Na ławkach porozkładane były ulotki z krótkm opisem historii katedry, planem mszy i słowami pieśni. Kościół św. Patryka w tym momencie sprawiał wrażenie obiektu muzealnego, kolejnego punktu z planu zwiedzania, o którym czyta się z przewodnika lub z uwagą słucha oprowadzającego, który tłumaczy który to wiek, jaki styl i jakie wyznanie. Dla mnie to przecież w pierwszej kolejności kościół. Wyjątkowy, bo na piątej alei w sercu Manhattan’u, wyjątkowy również, bo katolicki:)
Zbliża
się wieczór, jest ciepło, mimo, że to przecież połowa października. Większość
dnia spędziłam na nogach, tyle ulic, alei i parków, i tyle jeszcze przede mną…
Uderzamy
wprost na Rockefeller Center z GE Building, Radio City Music Hall, studiem NBC
i .. odkrytym lodowiskiem.
to be continued...
Tak.
Zawsze bardzo chciałam - marzyłam o tym - żeby po prostu BYĆ w New York City. Być, stanąć na jednej z ulic tego miasta, oddychać jego powietrzem, dotknąć i uwierzyć, że nie jest tak zupełnie
nieosiągalne. Przekonać się, że – jeśli bardzo się tego pragnie, tak bardzo, jak ja – można znaleźć się
we wszystkich tych miejscach, które „przed” – z westchnieniem zazdrości,
zmieszanej z pożądaniem – chłonie się z przekazów telewizyjnych i fascynujących
opowieści sławnych ludzi. „Potem”, ze spokojem w sercu, można przypomnieć sobie
siebie tam. Teraz, moje „po” niezmiennie mnie wzrusza, a uczucie zazdrości
wróciło, spotęgowane jeszcze chęcią powrotu.
Kiedyś
przeczytałam, ze jeśli czegoś pragniemy i naprawdę o tym marzymy, to cały wszechświat stara
się ułatwić nam zdobycie tych marzeń, pomaga nam w tym.
Obym o
tym nie zapomniała!>
Zapisane dawno temu, tekst zebrany w 2015, zdjęcia pojawią się niebawem...
Zapisane dawno temu, tekst zebrany w 2015, zdjęcia pojawią się niebawem...