wtorek, 19 maja 2015

droga do siebie - początek

Yellowstone National Park, pierwszy narodowy park na świecie
 
 

poczułam podmuch
obejrzałam się dla pewności
czy na pewno był dla mnie
 
a on czeka na moją reakcję
obserwuje, co zrobię
jaka będę
czy oby nie zignoruję
lub nie dowierzę
 
odwracam się z powrotem
i już wiem
że dla mnie był
 i dla mojej gęsiej skórki
  podmuch marzeń


W Stanach byłam dwa długie razy. Pierwszy raz w 2001 roku, jeszcze jako studentka, z programem Work&Travel. Drugi był łatwy do przewidzenia, po tym, jak zakochałam się bez pamięci w Montanie i możliwościach, emocjach, jakie dają podróże. Musiałam tam wrócić. Obroniłam magisterkę i przemęczyłam koszmarną drogę przez zgody, akceptacje, umowy z pracodawcą i konsulat. Tym razem był to program dla absolwentów. Drugi wyjazd był już dłuższy, bo trwał 19 miesięcy.
Mam tak wiele zapisków, notatek i listów z tamtego czasu...miały zatrzymać mnie tamtą...
Nawet w tych luźnych notatkach na kartkach, czy plikach porozrzucanych jeszcze w moim komputerze, przewija się motyw "napisania czegoś więcej", ogromnej chęci uwiecznienia nagromadzonych we mnie uczuć i emocji, których nadmiar ciężko mi było już w głowie i sercu udźwignąć. Byłam wtedy sama. Rozglądająca się, ale sama. Czasu miałam więc sporo, na myślenie, wspominanie i planowanie.
Jak zwykle gadam za dużo....


Ta ogromna część mnie i mojego życia wciąż czeka na ujawnienie, ujrzenie światła dziennego.
Mam nadzieję, że uda mi się zatrzymać siebie, na chwilę, jeszcze raz, i poukładać z tych przeróżnych historii, ludzi i wspomnień pełniejszy obraz mnie samej z tamtego, pierwszego życia. Drogę, którą przeszłam, a może nadal nią idę? Drogę do siebie.



 
 wspomnienia zapisane już dawno

Wspomnienie 320 Ranch… zawsze będzie wywoływało u mnie nostalgię, mój pierwszy amerykański „dom”, jak fundament, pierwszy kontakt z Montaną, Amerykanami, pracą...
...o rany…tak mało znałam jeszcze wtedy Big Sky!
Niesamowite, przez niemal cztery miesiące całym światem było dla mnie ranczo, ford escort – kojarzący się z wypadami do Bozeman i do Kasi i Roberta -  i na tym cudownym końcu świata – internet.

 wjazd na teren 320 Guest Ranch, Gallatin Road, Big Sky, Montana
 
Pamiętam mały pokój, w drewnianym bankhouse'ie, dzielony z Peruwianką, i właściwie trochę też ze Steve’m - jego pokój przylegał do naszego. Duża kuchnia z oknem na staw i góry, z fotelem, w którym wiecznie przesiadywał skurczony Steve, zawsze w kapeluszu, z papierosem, kolejną puszką piwa. Steve nie był starym człowiekiem, mimo że na takiego wyglądał. Miał 47 lat, ale on sam chyba w to nie wierzył. Właściwie nie widziałam żeby cos jadał, głównie pił piwo i palił, od rana, tzn. od środka nocy, bo wtedy wstawał:) Kładł się za to bardzo wcześnie. Kiwał się na tym swoim fotelu i oglądał film za filmem na naszym odtwarzaczu video, który później od nas odkupił. Steve był wranglerem, przypominał mi emerytowanego bohatera starego westernu w kolorze sepii.  Jego fotel stał przy wielkim podniszczonym oknie, a Steve w kłębach dymu od papierosów doskonale wkomponowywał się w klimat domu z bali z kamiennym kominkiem. Prawdziwy dziki zachód...

320 Guest Ranch, konie, kowboje, góry... w tle employee lodging
 

Cinnamon Bunkhouse - widok z mojego okna, taki codzienny nieziemski...
 

320 Guest Ranch, tu mieszkałam ponad trzy miesiące
 
To podniszczone okno tak naprawdę było piękne – dzięki temu co za nim. Góry, konie, szum strumienia. Gdy zamkne teraz oczy widzę to dokładnie: suche, nagrzane powietrze (o ile suche powietrze można „zobaczyć”), słońce, w tle zaokrąglone zielone wzgórza nad Gallatin Canyon i.. stado rozpędzonych, zadowolonych koni, silnych, czystych koni, pędzących przez ranczo zupełnie pod naszym bunkhouse’m na drugą stronę drogi…

 
 

każdy koń miał swoje imię, ja miałam przyjemność dosiąść H.J.'a
 


 
Nie potrafię teraz ułożyć tych obrazów w logiczny film, według jakiejś kolejności, porządku, bo wspomnienia same się wyrywają, wracają do mnie, żywo, wypychając inne z grzecznej kolejki:)
 
Ale akurat przypomniało mi się pewne letnie, leniwe popołudnie, gdy odpoczywałam po pracy w bunkhouse'ie, pewnie serfując po sieci w  moim małym – po raz któryś przemeblowanym - pokoju. Wranglerzy szukali akurat wolnych osób, które pomogłyby przy przeganianiu koni. Konie na ranczu co jakiś czas przeganiano na okoliczne wzgórza, a ponieważ samo ranczo leżało przy rzece i stanowej drodze 191, czasami trzeba było "pomóc" im przedostać się bezpiecznie na jej drugą stronę.
Nie byłam specjalnie zajęta, więc już po paru minutach jechałam rozsypującym się pick-up’em  - wranglerzy podwieźli mnie przez mostek do drogi, wręczyli pomarańczową chorągiew i poinstruowali co i jak i kiedy. Stałam więc dumnie na samym środku jezdni, w beżowej spódniczce i machałam naprzeciw kierowcom oznajmiając, że mają zwolnić, zatrzymać się i czekać – nie! - podziwiać, nasze piękne konie. Z perspektywy dzisiaj…:) widzę siebie w tamtym momencie jako bardzo ważną osobę, mówiącą: stop, stójcie, patrzcie szczęściarze, to najmilszy moment dnia! Ale trafiliście:) Czułam się jak dziecko, które otwierało piękne przedstawienie. Zatrzymujący się kierowcy - najczęściej - szybko pojmowali, co się dzieje, wyskakiwali z samochodów, robiąc koniom zdjęcia.
 
Kakao z chili pepper… przepis skradziony z filmu „Chocolate”, grzeszna ilość sypkiego kakao zagotowanego z mlekiem, ze szczyptą chili pepper… mmm… gęsty, gorący napój, pachnący rozkoszą…

 
Piekłam tez czasem skubańca, który jeszcze wtedy zupełnie nie przypominał jego smaku z Polski. No tak.. enriched and bleached (!!!) flour (wzbogacana i wybielana mąka), raz nawet zdarzyła się razowa! Pierwszy raz wtedy spotkałam się z jajkami w proszku, ale nigdy świadomie ich nie próbowałam. Wiele było zaskakujących mnie zupełnie produktów, ludzi, zwyczajów, „ways to make your life easy and comfortable”. Korniszony o smaku cynamonu. Tak samo, jak popcorn. Podajnik z chusteczkami higienicznymi przy wyciągach narciarskich. Pełen. Takie to proste.
 
ulubione zdjęcie rancza, mojego autorstwa:)
zdjęcia Montany nie wymagają photoshopów, korekt, tak tam jest...
 
 
widok na większą część 320 Ranch, na dole droga stanowa 191 i Gallatin River


Droga z 320 Ranch do Big Sky każe mi teraz zmrużyć oczy przed słońcem, czuć jego promienie, gdy przebijają się między gałązkami drzew. Drzew pięknie iglastych, zielonych wiecznie. Musiałam tam wrócić rok później, zostać przez jesień i zimę, żeby dostrzec pośród nich drzewa liściaste. bo tylko te i właśnie wtedy, zmieniają barwy na złoto, czerwień i pomarańcz, odróżniając się znacznie w tłumie sosen i świerków. Słyszę głównie silnik poczciwego forda, ale sercem jeszcze szum Gallatin River. Wynurzające się z niej skaliste zbocza, Red Cliff, Corral Bar, Ophir School…
 
A kiedy zjeżdżamy nocą z góry... pieką łzy pod powiekami... włączam płytę z mocną muzyką, dającą złudzenie, że potrafię się wyłączyć, zagłuszyć myśli po sześciopaku MGD Miller...(...)
 
American TV – oczywiście mnóstwo kanałów, ale – na cudowne szczęście – niewiele z nich odbierało czysto na 320Guest Ranch. Trzy, czasem cztery. Nie sądzę, że z powodu „braku zasięgu”, raczej z lenistwa mieszkańców bunkhouse – na wyszukanie pozostałych, po pierwsze, ktoś musiałby wpaść, poświęcić czas, odrobinę cierpliwości, w najgorszym razie skombinować antenę. Najważniejszy był kanał filmowy, na którym non stop leciały filmy, nieraz całkiem nowe i dobre. Pamiętam, że  początkowo bardzo dziwne wydawało mi się to, że większość filmów emitowano po prostu non stop. Po napisie „the end”, pojawiał się MGM lion i ten sam film rozpoczynał się od nowa. Generalnie okazało się to z czasem idealne, zwłaszcza, gdy brakowało mi czasu na obejrzenie filmu w całości za jednym razem. Taka telewizja dla zapracowanych.  Nieraz oglądałam najpierw środek filmu, potem początek, a potem koniec. Na przykład  „The Perfect Storm”. Pływali i tonęli ładnych parę tygodni, zanim wreszcie udało mi się objąć i dopasować całą fabułę. Do dziś czuję do tego filmu i soundtrack'a szczególny sentyment.
 
Pamiętam też pewien wyjątkowo mało zabawny film, którego najistotniejszy fragment udało mi się uchwycić rankiem, jeszcze przed pracą. Kątem oka. Z kanapką w ustach i kubkiem z herbata w dłoni. Ciarki szybko przeszły mi po plecach. Samolot uderzył w drapacza chmur w New York City. Brr.. Dopiero kiedy zorientowałam się, że ten sam „film” nadają na wszystkich pozostałych kanałach... dotarło do mnie co się stało. To było 11 września 2001r.




Nie był to łatwy dzień. Ani żaden z następnych. Jak to??? Wojna?  Zamknięte lotniska? A my tu?  I w dodatku nie ma mowy, żeby wylądować w Nowym Jorku, nie mówiąc już o zwiedzaniu! I to akurat teraz, gdy możliwość spełnienia mojego największego marzenia była w zasięgu ręki. Samolot za-book-owany (przepraszam), mapy kupione, trasa zwiedzania zaplanowana co do minuty. Pamiętam że w pierwszej chwili byłam autentycznie zła, jakby fakt zamknięcia lotnisk w NYC był tą najgorszą wiadomością...
Szybkie próby skontaktowania się z domem i zapewnienia, że tutaj  - przy przytłaczającej przewadze liczby koni i krów nad liczbą mieszkańców Montany – nie ma szans na jakiekolwiek zagrożenie terroryzmem. Udało się. Najważniejsze, że rodzina zawiadomiona. Potem słyszałam opowieści, jak to wszyscy bali się wręcz podchodzić do mojej mamy i pytać jak ona się czuje gdy córka jest właśnie w USA.

A my byliśmy tam. Bałam się, bałam przez jakiś czas, że rozpęta się piekło. Media, nawet polskie, nastrajały bardzo pesymistycznie. Najgorsza była taka wewnętrzna pretensja do... nie wiadomo-kogo, że ok, że jeśli wojna...no nie mam na to wpływu, ale jeśli mam zginąć, to w domu!
ha! pamiętam, że miałam mieć to minę pt. "tajemnicza i zmysłowa"
 ale o wiele lepiej wychodzi mi jednak normalny uśmiech:)
 
 
 



Dalszych ataków nie było, lotniska otworzyli, miesiąc później spacerowałam po NYC.



to be continued...