wtorek, 6 września 2011

marzenia zbyt MOJE, by po nie nie sięgnąć

początek lipca 2001


Dokładnie pamiętam to deszczowe popołudnie, Bozeman, Greyhound station, przy stacji benzynowej i małym moteliku prowadzonym przez Polaków – Kasię i Jarka, których miałam poznać… dwa lata później! :) To był niemal kres podróży. Pamiętam też, że wtedy -  zupełnie nie wiem dlaczego – byłam pewna, że ranczo, „dom” na najbliższe 3,5 miesiąca, jest oddalony od Bozeman o 15 min drogi samochodem.  Okazało się ze myliłam się o jakieś kolejne 45, ale nigdy, ani przez moment mi to nie przeszkadzało.
Deszcz przestał już padać i niebo udawało, że nadal jest złowrogie, ale ruch na ulicy jednoznacznie wskazywał na to, że wszyscy już o burzy zapomnieli. Cudownie rześkie powietrze, po trzech dobach spędzonych w autobusach Greyhound… przyjemne uczucie. Generalnie klimat kojarzył mi się z serialem „Przystanek Alaska”, dokładnie, brakowało tylko zabłąkanego łosia na środku jezdni...(…)

Obserwowałam przejeżdżające samochody, terenówki, obłocone jeep’y (wtedy wszystkie „te” auta były dla mnie po prostu jeep’ami, ha, teraz już wiem, że jest mnóstwo rodzai terenowych samochodów z napędem na 4 i…takie tam..), efektowną przyczepę campingową ciągnąca za sobą samochód osobowy („tak to się podróżuje w Stanach…”). Mimo zmęczenia byłam bardzo przejęta, podekscytowana, niecierpliwa, czekaliśmy na Tomka, któremu owe „15 min” zajęło całą wieczność. Cały czas powtarzałam sobie: już tu jestem! Udało się! Po tak długim zmaganiu się z przeciwnościami, papierami, błędami innych, znowu papierami, staniem w kolejce po wizę, czekaniu, czekaniu… Dotrwałam do końca tej podróży – choć był to dopiero piękny jej początek.
Tomek dotarł wreszcie, wyluzowany, hmm…w spodniach z szelkami:) tak go pamiętam. Podjechał białym trzydrzwiowym fordem escortem, takim „poczciwym” escorcikiem:) Zabrał nas najpierw do restauracji, zaopiekował się nami jak należy. Pamiętam tą chińską restaurację, na 7th street, jednej z dwóch najważniejszych przecznic w Bozeman (przynajmniej dla nas). Pamiętam wieczny szum klimatyzacji i lodowatą wodę w plastikowych przezroczystych dzbankach, podawaną jeszcze przed złożeniem zamówienia. Tomek rekomendował chicken broccoli z miniaturowymi kukurydzami, ryżem i wodnymi kasztanami (water chestnuts). Siedzieliśmy na kanapie przy wielkim oknie wychodzącym na ulicę, przez które patrzyłam z lekkim jeszcze niedowierzaniem, choć ten cichy obserwator gdzieś wewnątrz mnie pomału ustępował  miejsca moim realnym zmysłom, zdałam sobie wtedy sprawę z tego, że to się dzieje naprawdę, że jestem na miejscu, tu, w Ameryce, że jestem teraz głównym bohaterem moich marzeń. Marzeń, które mimo, że się spełniają, nie tracą nic a nic ze swojej magii…Tyle przede mną, tyle nieznanego… Teraz wiem, że w takich chwilach odczuwa się ten jedyny w swoim rodzaju ból gdzieś w środku – spowodowany „niemożnością” podzielenia tej chwili z osobami, które kochasz, ale jednocześnie i pewien spokój  - tej chwili nikt i nic Ci już nigdy nie odbierze…

Mieliśmy wtedy przy sobie może po 100$, może nawet nie, Tomek gorąco poradził nam zrobienie podstawowych zakupów spozywczych no i wlasnie wtedy okazalo się ze nasz „dom” – 320 Ranch jest oddalony o jakies 1,5 godzinki jazdy samochodem, którego poki co nawet nie posiadalismy, wiec musimy zaopatrzyc się w jedzenie i inne produkty na przynajmniej 2-3 tygodnie. Nie mialam do konca swiadomosci, co trzeba kupić na 2-3 tygodnie zycia z dala od miasta, na szczęście T miał już pod tym względem spore doswiadczenie, ślepo sluchalam jego rad. PODSTAWOWE zakupy pochłonęły naszą całą „kasę”:) i były to pierwsze (hihi) w moim życiu takie zakupy, za tak niewyobrażalną sumę 150$, czułam się wtedy miliarderką, a rachunek ze sklepu trzymam do dziś…

 DWIE WSTĄŻKI...
Kiedy po raz pierwszy przejeżdżałam przez THE GALLATIN CANYON, było niemal zupełnie ciemno, a ja musiałam być przecież totalnie zmęczona, ale pamiętam bardzo dokładnie myśl, którą powtarzałam sobie po cichu całą drogę..jak modlitwę: „oby to był jedyny dojazd do miasta, będę  mogla pokonywać tą drogę tyle razy, ile tylko się da…”


Gallatin Canyon, cudowny, magiczny, niebezpieczny? Nieee:)  mój! zielony, pachnący… albo zimowy, bialy, cichy, piekny! Naprawdę najcudowniejszy odcinek na świecie! Hmm.. tyle razy miałam policzyc ile ma zakretow:) Droga i rzeka Gallatin River są jak rzucone z nieba dwie wstążki, które zsunęły się ze zboczy gór i przy tym lekko tylko poplątały. Góry wyłaniają się przed tobą raz z jednej raz z drugiej strony, a prowadzenie samochodu wygląda trochę jak jazda na łyżwach – z jednej nogi łukiem na drugą. Oczywiście obowiązuje ograniczenie prędkości do 45 mph, and most of  people really takes it as a must.  Wyjątkowo ostrożni kierowcy lub osoby prowadzące wyjątkowo ociężałe auta zawsze mogą ustapić drogi pozostałym, zjeżdżając w specjalne zatoczki przygotowane po obu stronach. Takie zachowanie jest nawet wskazane w kodeksie drogowym – tak, tak, zdałam przecież amerykański egzamin na prawo jazdy! W wielu miejscach od głównej szosy odchodza w bok małe tajemnicze nieutwardzone ścieżki, zazwyczaj wgłąb lasu. Każda ma swoją nazwę. Bardzo byłam ich ciekawa, i część udało się „odkryć”, najlepiej Swan Creek, która to zaprowadzila nas do zimowych siostrzyczek… o których mowa później:)

moja Ameryka...

pisane dawno, dawno temu...

...

 
1999
Moja podróż zaczęła się… w moich marzeniach, lekkich, wywołujących cichy uśmiech na twarzy, wydawałoby się zbyt wielkich… New York City… lot samolotem… hmm… mieć w ręku bilet lotniczy za zawrotną sumę $, być TAM…za granicą, granicą czego? Dla kogo?

2000

Wszystko już wiem, trzeba złożyć dokumenty, wypełnić po angielsku, odbyć interview, zapożyczyć się…  Ameryka, USA, lot samolotem… zdam egzaminy na początku czerwca, wiza, konsul, ubezpieczenie… Marzenia zbyt wielkie…nie, nie, to jeszcze… nie ten moment?
Zaraz… na Hiszpanię zdecydowałam się.. zdecydowałam się?:) teraz trudno jest mi odtworzyć swój tok myślowy z początku lipca tamtego roku, ale z pewnością nie był zbyt długi:) Czy to JA podjęłam tą decyzję? Czy tylko do niej dołączyłam? Nieee.. no przecież nawet dokładnie tego wszystkiego nie przemyślałam. Tak miało się stać, więc dlaczego miałam się bronić?
W sobotę ktoś podsunął pomysł zapewniając, że to sprawdzone miejsce, sprawdzony sposób, jednym słowem – jedziemy! Do następnego piątku kiwałam potwierdzająco głową, dając do zrozumienia najbliższej rodzinie, że owszem jadę, owszem do Hiszpanii, owszem stopem i zostanę tak długo, na ile starczy mi 200zł, które i tak przeznaczyłabym na wakacje – kiwałam do nich czy do siebie? To „się działo”, unosił mnie jakby wiatr, ten sam lekki, rozmarzony, który wywoływał na mojej twarzy znajomy uśmiech…
Do Hiszpanii dotarliśmy – wbrew rozsądkowi i poważnym wątpliwościom rodziny. Dotarliśmy w ciągu 3 dni, spotykając niesamowitych ludzi. Śpiąc w obcym samochodzie albo na parkingu gdzieś w południowej Francji. Wracaliśmy po 10 tygodniach, również stopem, przez Cannes i Monaco, z ogromnym, choć bardzo lekkim bagażem – cudownych doświadczeń i wspomnień.
A pierwszą osobą spotkaną na kolorowej ulicy Malgrat de Mar był Szymon, Simon, student, którego nigdy wcześniej nie widziałam na oczy:) Simon, który podszedł do mnie i krzyknął „Hej, ty jesteś z Akademii Ekonomicznej w Poznaniu!”

2001

Teraz nie miałam już wyjścia! Byłam gotowa, choć w takich chwilach człowiek chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Marzenia nie chcą być już dłużej marzeniami, i nie wiadomo w którym momencie… zaczynają się realizować. Jakby niechcący:) Jak magiczna mikstura, połączenie chęci, właściwego miejsca, właściwych osób i czasu. Ciekawe ile w tym jest tak naprawdę samej mnie?
Dziś wiem, że TO, to dokładnie jestem ja, ja sama, cała ja, we właściwym miejscu we właściwym czasie miałam spotkać dokładnie TE osoby. Marzenia zbyt wielkie i zbyt.. MOJE, by po nie NIE SIĘGNĄĆ.

Tak, pamiętam dokładnie jak poznawałam te miejsca w internecie i w każdym z nich próbowałam wyobrazić sobie siebie. Pokazywałam je mamie, dziadkowi, dokładnie opisywałam gdzie się znajdują. Wybraliśmy 15 resortów: parków narodowych i parków rozrywki w kolejności od najbardziej pożądanego miejsca pracy na wakacje. Najbardziej podobał mi się Lighthouse Inn… coś tam na wschodnim wybrzeżu z przepiękną latarnią morską i perfekcyjnie zielonymi trawnikami.
Cudownie było wybierać, samodzielnie decydować i już myślami „wpasowywać się” w tamten klimat. No, jeśli nie ten, to park z nr 2, może 3…4? 13?
nr 15 - Big Sky w Montanie, tam gdzie jest teraz Tomek…?
hmm…nieee, ta latarnia to moje miejsce:)
Za chwile okazuje się, że niecierpliwie czekam na telefon od Daniela – amerykańskiego pracodawcy, który ma potwierdzić moje zatrudnienie w.. Big Sky w Montanie. Drżącym głosem, po angielsku, po raz pierwszy zdaję sobie sprawę z tego, że to dotyczy mnie, że mam już bilet w ręku, piękny bilet lotniczy za zawrotną sumę ……$ z moim imieniem i nazwiskiem na pierwszej stronie, że polecę tam i zobaczę to wszystko, innych ludzi, inny kraj, przygarnę wszystko to blisko do siebie ramionami i odtąd będzie już tylko moje!
Za chwilę stoję na stacji kolejowej i żegnam się z zapłakaną mamą i Mateuszem. Wsiadam do pociągu i chyba nie wiem do końca, czy to się dzieje naprawdę. Jestem jak niemy obserwator. Po raz ósmy sprawdzam czy mam bilet i paszport i IAP 66… reszta nie jest konieczna do spełnienia marzeń.

3 lipca 2001 roku…lecę właśnie samolotem do Nowego Jorku…